Po pierwszym sezonie Wielkich kłamstewek twórcy zrobili nam apetyt na więcej. Mimo tego część widzów, w tym ja, obawiała się konsekwencji staropolskiego przysłowia Co za dużo, to niezdrowo. Lęk przed tym, że HBO nie udźwignie ciężaru sukcesu, jaki serial odniósł, a kontynuacja nie będzie reprezentowała podobnie wysokiego poziomu, okazał się jednak bezpodstawny. Twórcy wraz z Meryl Streep na czele udowodnili widzom, że umieją w seriale.
Spis treści
Inny reżyser, nowi aktorzy
Dodatkowe wątpliwości pojawiły w mojej głowie, gdy dowiedziałam się, że reżyser pierwszej części – Jean-Marc Vallée – nie będzie tworzył dalszego ciągu serialu. Na drugiej szali umieszczono jednak nowych aktorów, czyli przede wszystkim Meryl Streep, grającą matkę Perry’ego, więc waga o ile się nie przechyliła na korzyść produkcji, o tyle na pewno wyrównała jej szanse. Moje prognozy jeszcze przed premierą kontynuacji były podzielone fifty-fifty, sezon 2. mógł być albo majstersztykiem, albo klapą.
Pierwsze odcinki
Pierwsze odcinki może nie wprawiły mnie w zachwyt, ale na pewno zaciekawiły. Twórcy znów mocno postawili na wgłębienie się w psychologię postaci. Problemy, z jakimi boryka się Piątka z Monterey, są bezdyskusyjnie krytyczne. Oprócz tego, że kobiety uwikłały się w zabicie Perry’ego, każda z głównych bohaterek ma swoje osobiste zmartwienia, którym musi stawić czoła. Aktorstwo oczywiście na najwyższym poziomie.
Perełką tego sezonu, moim zdaniem, jest Renata Klein (Laura Dern). To bardzo silna, niezależna i ambitna kobieta, która nawet po tym, jak jej mąż zaprzepaścił ich wspólny majątek, ma pretensje wyłącznie do siebie i za wszelką cenę nie chce dopuścić do tego, aby konsekwencje odbiły się na ukochanej córce. Sceny Renaty, która traci panowanie nad sobą, są bezcenne i dodają pazura drugiej serii Wielkich kłamstewek. Widzowie pokochali ją w tym sezonie do tego stopnia, że powstały koszulki wzorowane na słynnej marce Calvina Kleina z jej imieniem.
Grzechem byłoby nie wspomnieć o duecie Madeline – Mary Louise. Bezbłędne dialogi i stałe napięcie między bohaterkami dodają świeżości. Do tej pory to właśnie Madeline była najbardziej wybuchową i, można powiedzieć, niestabilną postacią, wbijająca szpileczki tam, gdzie najbardziej boli, jednak przy Mary Louise staje się wręcz potulna. Aby to zobrazować, przytoczę wypowiedź skierowaną do Madeline:
Jesteś bardzo niska. Nie mówię, że to źle. Ale ja nie ufam niskim ludziom. Bardzo przepraszam. Czerpię dumę z tego, że bardzo dobrze oceniam ludzi.
BANG! Pozamiatane.
Niewątpliwie pierwsze odcinki dobrze się ogląda, fabuła wciąga, ścieżka dźwiękowa wciąż na tak samo wysokim poziomie i w tym samym klimacie, Bixby Bridge pojawia się porównywalnie często (więcej o pięknej scenerii serialu tutaj), bez dwóch zdań zachowana została spójność z poprzednim sezonem. Ale… (czy Wy też uważacie, że wszystko przed ale jest bez znaczenia?) Jednak brak tutaj czegoś więcej, tego porywu z pierwszej serii, dopracowania co do najmniejszego szczegółu i oczywiście wątku kryminalnego, którego nie da się niczym zastąpić.
Finał
Im bliżej do finału sezonu, tym jest jeszcze lepiej. Mamy możliwość oglądania metamorfozy Celeste (Nicole Kidman), bohaterki wcześniej maltretowanej przez Perry’ego, zmagającej się jednak z żałobą, bo przecież męża ostatecznie kochała. Kobieta ma też trudności z wychowywaniem synów, którzy niestety nauczyli się, biorąc przykład z ojca, rozwiązywać konflikty za pomocą pięści. Do tego dochodzi teściowa będąca z jednej strony kochającą babcią, a z drugiej natrętną matką-detektyw, która nie może przeżyć śmierci syna i wnioskuje (całkiem słusznie), że Celeste maczała palce przy tym nieszczęśliwym wypadku. Ostatecznie Mary Louise, zauważając wychowawcze potknięcia swojej synowej, postanawia odebrać jej prawo do opieki nad synami, więc przez ostatnie dwa odcinki akcja serialu w przeważającej części dzieje się w sądzie.
Umówmy się, po takiej traumie, jaką przeżywa rudowłosa bohaterka, nikt, ale to nikt nie miałby pretensji, gdyby się załamała, trafiła do ośrodka pomocy i tam dochodziła do siebie, nawet byłoby to wielce prawdopodobne i jestem pewna, że widzowie mocno by ją wspierali. Jednak ona, pod koniec sezonu, zbiera wszystkie swoje siły, aby wziąć się w garść i uratować dzieci. Walczy o nie jak lwica. W finale próżno szukać Celeste z pierwszych odcinków – biernej, zrezygnowanej, apatycznej. Zobaczymy ją w zupełnie innej, troszkę nierealistycznej, acz inspirującej odsłonie.
Czy drugi sezon był potrzebny?
Uważam, że można było spokojnie zakończyć serial po pierwszym sezonie, ponieważ dostaliśmy zakończenie, co prawda otwarte, pozostawiające w lekkiej niepewności, ale jednak obecne. Taka decyzja wydawałaby się słuszna, jeżeli chciałoby się docenić kunszt całej produkcji, jednak kury znoszącej złote jajka nie wypuszcza się na wolność, co najwyżej na wolny wybieg. Mimo że drugi sezon nie był potrzebny (ważne, by zrozumieć słowo potrzebny w kontekście wyjaśnienia historii z premierowej części), okazał się on udany. W kontynuacji nie dostajemy rozwinięcia historii gatunkowo przypominającej thriller, lecz coś zupełnie innego, bardziej dramatycznego, mianowicie otrzymaliśmy pogłębienie psychologiczne głównych bohaterek, możliwość jeszcze większego utożsamienia się z nimi, spojrzenia na świat ich oczami. Właśnie dlatego ten sezon się broni.
Ekipa Wielkich kłamstewek nie odgrzała przysłowiowych kotletów i mimo tego, że kontynuacja nie była wymagana, uważam, że była tak samo udana, co jej pierwszy rozdział. Wielkie kłamstewka – wielkie chapeau bas dla Andrei Arnold, która umożliwiła nam bardziej wnikliwe poznanie Piątki z Monterey i to w tak wysmakowany sposób. Polecam każdemu!
Oglądaliście drugi sezon Big little lies? Jak Wam się podobał?
0 komentarzy