Życie z samym sobą – recenzja serialu o trudnym żywocie klona

}

Data: 4 listopada 2019

Paula Rudda kojarzymy przede wszystkim z przaśnych, ale sympatycznych komedii. Zasiadając do serialu z podwójnym wcieleniem tego aktora, wiedziałem mniej więcej, czego się spodziewać. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy okazało się, że mam przed sobą produkcję z ambicjami.

SPA (nie)szczęścia

Mimo dość niepokojącego początku, pierwsze minuty Życia z samym sobą zwiastowały właśnie kolejną, prostą komedię. Chociaż trzeba przyznać, że już od początku akcja pędzi na złamanie karku. Milesa Elliota poznajemy w trakcie życiowego kryzysu. Mężczyzna jest wypalony zawodowo i trwa w niezbyt szczęśliwym małżeństwie. Pomocną dłoń wyciąga do niego Dan – kolega z pracy, który niegdyś niczym się nie wyróżniał, a dziś błyszczy pomysłami. Sekret tkwi w nadzwyczajnym „SPA szczęścia”, mogącym zmienić Milesa na lepsze za pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Sprawa się komplikuje, gdy okazuje się, że cudowny zabieg polega tak naprawdę na ultraszybkim klonowaniu pacjenta.

Zgodnie z gatunkowymi schematami, główny bohater odkrywa, że może wykorzystać atuty swojego nowego sobowtóra, by trochę oszukać życie i zebrać pochwały nie męcząc się przy okazji.

Living with Yourself
Źródło: Netlix

Jak to jest być klonem?

Jak wspomniałem, Życie z samym sobą cechuje się bardzo intensywnym tempem akcji. Stąd też szybko zmienia się charakter serialu. Rzeczywiście, zabawnych sytuacji nie brakuje, zwłaszcza wtedy, gdy w scenie pojawia się Paul Rudd w obu wcieleniach na raz. Mocno zaznacza się wówczas kontrast między dwoma Milesami. Jednakże, w pewnym momencie zaczyna mocniej wybrzmiewać nuta egzystencjalnego dramatu, a oglądaniu towarzyszy uczucie przygnębienia.

Co by nie mówić, panowie znaleźli się w dość nieciekawej sytuacji. Pierwotny plan „zabiegu” nie zakładał, że będą oni musieli współegzystować. W związku z tym rodzi się pytanie – kto tak naprawdę bardziej zasługuje na korzystanie z życia Milesa? Człowiek, który zaniedbuje małżeństwo i obowiązki, czy ulepszony klon, który w pełni doceni sytuację, w jakiej się znajduje, ale jednak w żaden sposób na nią nie zapracował? Oryginalny Miles łatwo nie wpuści nowego, ale ten z kolei, mając zaszczepione wszystkie wspomnienia, nie jest w stanie nagle prowadzić innego życia. Także, ironicznie obaj bohaterowie są dalecy od szczęścia.

ZOBACZ TEŻ  Najsilniejsze kobiece przyjaźnie - poznaj bohaterki tych 15 seriali!
Living with yourself
Źródło: Netflix

Ctrl+C, Ctrl+V

Zdecydowanie najwięcej do zagrania miał w serialu Paul Rudd, za sprawą podwójnej roli i poradził sobie z tym zadaniem świetnie. Niemal wszystkie dialogi korzystające z tego rozwiązania brzmią fantastycznie, zwłaszcza gdy bawią się formułą. Warto jednak pamiętać, że większość emocjonalnej części związana jest mocno związana ze sfrustrowaną żoną Milesa, Kate. Tutaj trzeba przyznać, iż Aisling Bea zaprezentowała się naprawdę przekonująco i kupuję jej bohaterkę oraz problemy w stu procentach. Było to zresztą dla mnie miłą niespodzianką, gdyż zwiastun naturalnie skupiał się niemal w całości na pokazaniu aktora znanego z filmów Marvela, o reszcie obsady zapominając.

Szkoda, że od strony technicznej mamy tu do czynienia z co najwyżej poprawnym rzemiosłem. Zapewne największym atutem miało być zaprezentowanie dwóch postaci Paula Rudda na ekranie w tym samym momencie. Kłopot w tym, że przez ostatnie lata dostaliśmy przynajmniej kilka większych pozycji korzystających z podobnej techniki i nie wywołuje już ona nadzwyczajnego wrażenia.

Kuracja ciekawa, ale czy udana?

Życie z samym sobą może się pochwalić dość nietuzinkowym podejściem  do prowadzenia narracji. Serial Jonathana Daytona aspiruje do bycia swoistą układanką. Często eksperymentuje się z chronologią przedstawionych wydarzeń lub wraca się do nich, przedstawiając z innej perspektywy. W teorii jest to koncept z potencjałem. Niestety na niekorzyść produkcji działa czas trwania. Osiem dwudziestokilkuminutowych odcinków okazuje się nie wystarczać, przez co widz zostawiany jest z niepełnym zestawem puzzli. Pewne wątki wyraźnie miały zostać dłużej pokazane, a tak pozostawiają z uczuciem niedopowiedzenia, którego nie powinno tu być.

Living with yourself
Źródło: Netflix

Zresztą na koniec jesteśmy częstowani bardzo otwartym zakończeniem, ewidentnie przygotowanym z myślą o stworzeniu kontynuacji. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że pierwszy sezon może być jedynie czymś na kształt rozbudowanego pilota. Mimo że zwrotów akcji nie brakuje, to finał otwiera całą gamę nowych możliwości, znacznie wykraczając poza to, co do tej pory zobaczyliśmy.  Trzymam kciuki, żeby faktycznie tak się stało, gdyż jest to serial z niebagatelnym konceptem, jaki zasługuje na pełnoprawne rozwinięcie. Nie obraziłbym się, gdyby następnym razem zdecydowano się na dłuższe odcinki bądź też ich większą liczbę.

ZOBACZ TEŻ  True Detective – Recenzja 3. sezonu – Południowoamerykański akcent w papierosowym dymie

Życie z samym sobą to przykład niepozornego serialu, który łatwo można przegapić w gąszczu wielkich premier. Warto poświęcić mu jednak te kilka godzin, ponieważ mimo niedoskonałości otrzymujemy produkcję intrygującą, w całkiem udany sposób mieszającą elementy komediowe z refleksjami nad pustką, wkradającą się w ludzkie życie.

DOŁĄCZ DO DYSKUSJI I SKOMENTUJ

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

O autorze

Krzysztof Olszamowski

Zapalony amator Sci-Fi, zwłaszcza cyberpunku i space oper. Kiedy nie przebywa w odległej galaktyce, najchętniej pochłania wszelkiej maści kryminały i produkcje kostiumowe. Uważa, że mocna kawa i aromatyczna herbata to nie tylko najlepszy dodatek do oglądania, ale i nieodłączny element życia.