Wielu widzów Netflixa nadal rozpacza po kolejnej serii kasacji seriali superbohaterskich, jaka dotknęła tym razem Jessicę Jones i Punishera. A ja mówię, nie płaczcie, dzieciaki! Umbrella Academy rusza Wam na ratunek.
Dzieło Gerarda Way’a i Gabriela Ba nie jest komiksem, do których w ostatnich latach przyzwyczaiły nas kino i telewizja. Wcześniej sam Netflix stawiał na większy realizm, swobodnie zahaczający o prawdziwą brutalność w Punisherze (aż do rozczarowującego momentu, w którym zobaczyliśmy blizny Jigsawa) czy ciężkie doświadczenia Jessiki Jones, a w kinie nie mogliśmy opędzić się od geniuszy-milionerów-filantropów, bogów czy tajnych agentów. W przypadku Umbrella Academy jest trochę inaczej… Jest tu świetnie wykształcony gadający szympans, robot wyjęty z filmu Żony ze Stepford, agencja kontrolująca podróże w czasie i chłopiec z monstrualnymi mackami ukrytymi w ciele, a nieco odpychająca wersja profesora Xaviera zbiera sobie dzieci ze specjalnymi zdolnościami, by stworzyć z nich oddział superbohaterów i idoli nastolatków na całym świecie.
Na pewno nie będę osamotniona, gdy skomplementuję grę aktorską Roberta Sheehana w roli Klausa oraz Aidana Gallaghera w roli Numeru Pięć. To na pewno najmocniejsze kreacje, chociaż nie zgodzę się, że rola Sheehana mocno przypomina jego wyczyny z brytyjskiego serialu Misfits. Bardzo daleko dręczonemu przez różne wewnętrzne demony Klausowi do tamtego pyskatego dupka. Obecność Camerona Brittona (który błyszczał w Mindhunter jako seryjny morderca Ed Kemper) w roli płatnego zabójcy Hazel także sprawia, że obsada to jeden z najmocniejszych punktów Umbrella Academy. Chociaż, niestety, z wyjątkami. Jednym z nich jest promowana jako największa gwiazda serii Ellen Page. Uważam, że problem nie leży w postaci nieśmiałej, odtrąconej przez rodzinę Vanyi, ale w dosyć płaskiej grze, jaką prezentuje nam tu Page. Tego problemu nie mam z Tomem Hopperem w roli Luthera, który wydaje się najmniej lubianym przez widzów członkiem rodziny, z Davidem Castañedą jako pozującym wiecznie na twardziela Diego, ani z Kate Walsh i Mary J. Blige w rolach drugoplanowych.
Jednak dobra obsada to jedno, a to, co mają do zagrania, to inna rzecz, i nie zawsze się udaje. Nie będzie to pierwszy serial Netflixa, w którym było o kilka scen czy wątków za dużo, przez co odcinki wydawały miejscami zbyt przeciągnięte, raczej na potrzeby osiągnięcia odpowiedniego formatu czasowego lub zamówionej liczby odcinków, niż ukazania głębszej więzi między bohaterami. Mówię tu głównie o Lutherze i Allison, między którymi zabrakło chemii. Ich wątki osobno były jeszcze w miarę interesujące — to, jak jego lojalność wobec ojca okazała się zupełnie niedoceniona, jak jej z pozoru wspaniałe życie gwiazdy filmowej było tylko iluzją — jednak wątek ich zakazanego uczucia napisany był na tyle niezdarnie, że nie wywoływał większych emocji (dlatego bez większego smutku dodam, że Emmy Raver-Lampman jest chyba najsłabszą aktorką w całym serialu). Bardziej przejmujące wydało mi się to, czy Hazel będzie w stanie odejść w stronę zachodzącego słońca, ręka w rękę z panią ze sklepu z pączkami, a raczej czy Cha Cha mu na to pozwoli.
Wszyscy członkowie rodziny prezentują zresztą szerokie spektrum tego, jakie efekty przynosi tak toksyczne wychowanie, jakie zafundował im sir Reginald. Nawet jeżeli ktoś czuł antypatię do Luthera za traktowanie rodzeństwa trochę zbyt protekcjonalnie czy ogromnie współczuł odtrącanej przez całe życie Vanyi, to ich dorosłe zachowania i to, że całkowicie odsunęli się od siebie, mają to samo źródło. Tylko efekt był inny, tak jak inne były osobowości i talenty każdego z dzieciaków. Sir Reginald tak bardzo zraził i zepsuł swoje adopcyjne dzieci, że musiał posunąć się do ostatecznego kroku, bo wiedział dobrze, że zwykłym telefonem czy wizytą tego nie dokona. Jego czyny, skrzywione poczucie misji, nie powinny być w żaden sposób uszlachetnione tym, że młodzi Hargreevesowie teraz starają się zapobiec Apokalipsie. Sir Reginald powinien do końca tego serialu pozostać przedstawiany jako oziębły drań i manipulant. Żadnej rehabilitacji dla niego!
Do tego wszystkiego (lub nadrabiając za niektóre fabularne dłużyzny czy braki) serial wygląda i brzmi świetnie. Może muzycznie nie jest to jeszcze poziom niszowości spod znaku “James Gunn dobierający kawałki do Strażników galaktyki” ale gdy słychać Palomę Faith wykonującą kultowy numer INXS, cudownie radosną Tiffany czy Ninę Simone, nie sposób nie pomyśleć, że dobór ścieżki dźwiękowej traktowany był niezwykle poważnie. Na plus liczę też to, że sam Gerard Way nie mógł się opanować i znowu sięgnął po mikrofon, nagrywając dwa kawałki na potrzeby soundtracku. Do tego dajcie mi więcej tak nakręconych scen walki (szczególnie w wykonaniu Numeru Pięć!), halucynacji i wizji. Całość ma dosyć ponurą atmosferę, by potem nasze oczy zaatakowała orgia neonowych kolorów, która wydaje się być na miejscu tak samo, jak retro styl wyłożonej ciemną boazerią willi w Nowym Jorku.
Z opinii w sieci wynika, że Umbrella Academy przyjęty został wyjątkowo ciepło i zbiera pozytywne opinie. Oczywiście, znalazło się kilku komiksowych purystów, ale takich spotkamy zawsze i przy każdej możliwej adaptacji. Dlatego jestem raczej spokojna o przyszłość serii, zamówienie drugiego sezonu i rozwiązanie tego gigantycznego cliffhangera, którego — tak sobie wyobrażam — trudno było sobie odmówić. Mimo kilku fabularnych potknięć i charakterystycznych dla Netflixa dłużyzn uważam, że warto zainteresować się tym serialem, nawet jeżeli nie czytało się komiksu, na podstawie którego powstał. Zróbcie to dla Klausa, biedakowi naprawdę się należy!
Swoją drogą, miło było zobaczyć nazwisko zajmującej się obecnie Wiedźminem Lauren S. Hissrich jako jednej z producentek i autorek scenariusza. Tym bardziej nie mogę doczekać się szykowanej przez nią adaptacji Wiedźmina. Jednocześnie chciałabym też, by przygody rodzeństwa Hargreevesów, czy z happy endem czy bez, zostały zamknięte w kilku sezonach. Niech Umbrella Academy będzie kolejnym przykładem na to, jak można zrobić dobry serial i zakończyć go w odpowiednim momencie.
0 komentarzy