Twórcy uwielbianego przez wielu widzów Black Mirror już od dwóch sezonów zawzięcie eksperymentują z formą produkcji. Najnowsza odsłona serii składa się z trzech godzinnych odcinków, a co za tym idzie – trzech zupełnie różnych historii. Przekaz, który ma nieść za sobą Black Mirror, przynajmniej w założeniu, miał pozostać ten sam. Jednak to, jak niewiele pozostało z pierwotnej wizji twórców pierwszych sezonów serialu, doskonale udowadnia odcinek Smithereens.
Fabularna amnezja
Kilka luźno spisanych na kartce myśli, które prześmiewcy nazwaliby scenariuszem, można streścić w dwóch zdaniach. Tajemniczy mężczyzna uprowadza stażystę spod jednej z siedzib firmy Smithereens, która dorobiła się fortuny tworząc portal społecznościowy. Podczas obławy policyjnej porywacz żąda wyłącznie rozmowy z osobą odpowiedzialną za powstanie internetowej witryny. Brzmi to nieco szczątkowo, ale jest to jedyny wątek fabularny, który widz zmuszony jest śledzić. Między innymi z tego powodu odcinek niesamowicie dłuży się podczas oglądania, a historia sama w sobie nie jest w żaden sposób angażująca. Sytuacji nie poprawia również brak ciągu przyczynowo-skutkowego – wydarzenia dziejące się na ekranie powiązano ze sobą jedynie prowizorycznie. Motywacje bohaterów są albo aż nazbyt jednowymiarowe, albo w ogóle nieuwzględnione w „fabule” (tyczy się to w szczególności postaci drugoplanowych).
Podczas seansu nie można wyzbyć się wrażenia, że scenariusz do odcinka Smithereens tak naprawdę nigdy nie powstał. Dialogi między bohaterami nie tyle nie mają sensu, ile są przedstawione w taki sposób, jakby aktorzy wymyślali je spontanicznie w trakcie kręcenia zdjęć. Aktorstwo również nie wymaga komentarza, ponieważ powiela ono smutny los scenariusza – zwyczajnie nie istnieje. W tym przypadku nie tylko nie ma czego ratować, ale też nie ma nikogo, kto mógłby chociaż spróbować to zrobić.
Widz jako zbędny element
Smithereens nie przenosi widza do świata, w którym to spełniają się wszystkie obawy dotyczące dynamicznego rozwoju technologii. Przedstawia mu za to coś, w czym bezpośrednio uczestniczy już przynajmniej od 10 lat… Całość przypomina nazbyt rozbudowaną kampanię reklamową, która przestrzega kierowców przed korzystaniem z telefonów w trakcie prowadzenia pojazdu. Brzmi dosyć znajomo, prawda? W drugim odcinku Black Mirror nie ma zaskoczeń, niespodziewanych plot twistów lub chociażby ciekawej wizji przyszłości, z której zazwyczaj każdy mógł wyciągnąć cenną lekcję psychologiczną i socjologiczną.
Śmiało można stwierdzić, że twórcy Black Mirror zakpili z fanów serialu, pozwalając na to, aby odcinek Smithereens kiedykolwiek ujrzał światło dzienne. Serwują im „oklepany” i powszechnie znany motyw przewodni, emocjonalną kliszę oraz widoczny już w pierwszych minutach seansu scenariuszowy chaos. Z niewiadomych przyczyn starają się również nadmiernie tłumaczyć odbiorcy poszczególne sytuacje wydarzające się na ekranie, perfidnie przybliżając obiektyw kamery do niby istotnego elementu, którego jakże ważnego znaczenia dla „fabuły” widz ma świadomość od samego początku.
Dużo zachodu o nic
Kompletnie „beznamiętna” historia, prostolinijna „fabuła”, pozostawianie (jednego!) wątku pobocznego bez rozwiązania, a to dopiero początek listy negatywów dotyczących odcinka Smithereens. Na samym jej końcu – jak wisienka na niejadalnym torcie – otwarte zakończenie. Czy to jedynie marna próba stworzenia czegoś na miarę pseudo-artyzmu, czy też zwyczajnie brak pomysłu na zwieńczenie tego wątpliwego tworu? Nie wiadomo i w sumie tym lepiej. Drugi epizod najnowszego sezonu Black Mirror to ogromny zawód dla fanów serii, na próżno mogących doszukiwać się w nim jakichkolwiek elementów, za które pierwotnie pokochali serial. Jest to również jedna z największych porażek Netflixa.
Jeżeli jednak pałacie niepohamowaną ciekawością dotyczącą Black Mirror, to recenzję pierwszego odcinka nowej serii znajdziecie TUTAJ.
0 komentarzy