Nowy serial stacji SyFy próbuje udowodnić, że seriale o nastolatkach mogą być czymś zupełnie innym niż zwykle. Faktycznie, Deadly Class nie można odmówić ciekawego stylu. Czy jednak naprawdę otrzymaliśmy serial świeży i godny uwagi?
Hogwart w krwawym sosie
Cóż, niestety już po pierwszym kontakcie nie jest tak świeżo i oryginalnie, jak mogłoby się wydawać. Historia od początku podąża wzorem znanym choćby z Harry’ego Pottera. Główny bohater – Marcus – jest oczywiście sierotą. Pewnego razu los się jednak do niego uśmiecha i chłopak zostaje przyjęty do tajnej szkoły dla uzdolnionej młodzieży. Szkopuł w tym, że uczniowie nie poznają tajemnic magii jak w przytoczonej serii. Zamiast tego uczą się efektywnego mordowania, by w przyszłości nieść światu płomień anarchistycznej rewolucji. Na papierze ten koncept wygląda świetnie. Daje punkt wyjścia do przedstawienia historii kreatywnej, podlanej groteską.
Tyle że szansa ta nie zostaje w pełni wykorzystana. Otrzymujemy w pełni standardowy zestaw stereotypowych postaci i zależności między nimi. Szkoła tradycyjnie podzielona jest na zamknięte grupy. Z tym że w omawianym przypadku będą to organizacje przestępcze. Tak więc bohaterowie o meksykańskim pochodzeniu dołączają do kartelu, japońskim do Yakuzy, a Afroamerykanie to gangsterzy według najbardziej oklepanego szablonu. Naturalnie protagonista nie należy do żadnej z tych grup, a więc znajduje się na samym dole drabiny społecznej. Mimo to dyrektor placówki – Mistrz Lin – widzi w chłopaku potencjał i darzy go pewną sympatią. Na ekranie widzimy go stanowczo za mało, a gdy już się pojawia, to z reguły nie pełni zbyt istotnej roli dla popchnięcia fabuły do przodu. Zwłaszcza że wcielił się w niego bardzo utalentowany Benedict Wong, więc tym bardziej bolą mnie te niewykorzystane możliwości.
Zły kontra jeszcze gorszy
Na szczęście fabuła nie skupia się jedynie na szkolnych perypetiach. Im dalej w las, tym bardziej wysuwa się wątek osobisty. Marcusem zaczyna interesować się znajomy z przeszłości. Jak można się domyślić, nie jest to jeden z tych, z którymi wiążą go ciepłe relacje. Choć dalej mamy tu jazdę na schematach, wprowadzona zostaje odpowiednia dynamika i przynajmniej zaczyna widzowi w jakimś stopniu zależeć na tym, co dzieje się z bohaterami. Sam antagonista (grany przez Toma Stevensa) ze swoimi motywacjami nie jest wprawdzie w żadnym stopniu odkrywczy, lecz ma w sobie ten pierwiastek szaleństwa, który przyciąga do ekranu. W końcu sprawnie napisanych, serialowych wariatów nigdy za wiele. Zresztą generalnie rzecz ujmując, pod względem aktorskim jest bardzo dobrze. Młodzi aktorzy (m.in. Benjamin Wadsworth i Lana Condor) sprawnie wywiązują się z powierzonych zadań. Szkoda tylko, że oprócz wyrazistych, ciekawie napisanych dialogów, znalazło się sporo linijek po prostu suchych lub skrajnie nienaturalnych.
Miło jednak, że twórcom udało się odpowiednio zbalansować wielowątkowość serialu. Wystarczająco często częstowani jesteśmy nowymi wydarzeniami, by mimo bardzo wyraźnych klisz śledzić historię ze sporym zainteresowaniem. Szczególnie że miejsce akcji lubi się zmieniać. W trakcie serialu nasi bohaterowie zaliczają nawet (bardzo nieudaną) wyprawę do Las Vegas.
Jak nie tworzyć settingu
Mój największy zarzut wobec Deadly Class tyczy się kreacji świata przedstawionego. Czy jakby można złośliwie powiedzieć, braku kreacji. Brak tu jakiegokolwiek sensownego tła. Wiemy jedynie, że jest sobie ta szkoła dla zabójców, która funkcjonuje od wielu, wielu lat … i tyle. Niby stoi za nią tajna organizacja z wewnętrzną hierarchią i zasadami. Niby przyświeca jej jakiś sens. Tyle że te elementy nie mają w ogóle szansy poważnie wybrzmieć. Ponownie posłużę się przykładem, jak dobrze w tej kwestii radził sobie Harry Potter. Zarówno książki J.K. Rowling, jak i filmowe adaptacje nie posiadały szczególnie wybitnej fabuły. Schematy jednak nadrabiały wyrazistym, barwnym, pełnym sekretów, magicznym uniwersum. Deadly Class zupełnie leży na tym polu. Tym bardziej szkoda, bo historia o wielopokoleniowej lidze skrytobójców aż prosi się o bogate uniwersum.
Zmarnowano również potencjał epoki. Akcję serialu osadzono w Ameryce końca lat 80-tych, czego także niemal nie widać. Ot, przez odcinki przewinie się kilka tytułów komiksów, gier, znanych utworów i tyle. Jeśli zaś chodzi o reklamowaną mroczną otoczkę – i tu skończyło się na obietnicach. Większość postaci przypomina raczej rozpuszczone nastolatki, palące papierosa gdzieś na boku, gdy nikt nie patrzy, niż pełnoprawnych kandydatów na zabójców, zdolnych kogoś zabić.
Choć muszę przyznać, że i tak w serialu trup ściele się dość gęsto. Co więcej, kiedy coś zaczyna się dziać, to możemy się spodziewać, iż będzie wyglądać to naprawdę widowiskowo. Tak, sceny akcji są zdecydowanie jednym z głównych atutów produkcji. Opierają się przede wszystkim na walce wręcz o dopracowanej i przyjemnej dla oka choreografii. Choć początkowe odcinki tego nie wskazują, bywa też zaskakująco brutalnie.
Deadly Class okazało się dla mnie pewnym rozczarowaniem. Od produkcji sygnowanej nazwiskami Anthony i Joe Russo spodziewałem się serialu na co najmniej wysokim poziomie. Tymczasem otrzymaliśmy jedynie niezłego średniaka – tytuł charakteryzujący się schematycznym i niezbyt porywającym scenariuszem, ale mającym za to całkiem niezłą, główną obsadę i ładne sceny akcji. Można obejrzeć bez poczucia straty czasu, ale drugiej serii dam szansę chyba tylko ze względu na wyjątkowo bezczelny cliffhanger na sam koniec.
0 komentarzy